
- Dlaczego piszesz Człowieku? – padło kiedyś w zamierzchłej przeszłości pytanie (może już w czasach Antycznych?)
- Bo chcę uporządkować myśli, zrozumieć otaczający świat. Pozostawić po sobie trwały ślad - brzmiała odpowiedź.
Czytając opowiadania Jana M. Piskorskiego (niełatwe, wymagające wiedzy) miałam wrażenie, że ta walka z entropią otaczającego świata i notowanie swoich emocji na papierze to naczelne przesłanie Autora. Na kartach książki pojawiają się różne postaci – te z dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego. Każda z nich ma do przekazania swoje prawdy – uśmiecha się, krzyczy, cicho coś mówi. Tak jak w teatrze uczestniczy w korowodzie na Nieboskłonie, jest tuż obok, oddala się w nieznane. Udowadnia potrzebę swojego istnienia i swój wpływ na Autora.
Jak w filmach Felliniego, niektóre z postaci to potencjalni mocarze życia, niektóre słabeusze ledwo dyszący, groteskowi. Ale żyli, żyją, istnieją we wspomnieniach, zaświadczają, że życie ma różne smaki i kolory. A kiedy quando coeli movendi sunt (kiedy niebiosa mają się poruszyć) to życie smakuje najlepiej. Nawet wtedy, gdy choroba zmienia optykę tak samo jak uczucie i zauroczenie.
Mnie do gustu przypadły dwa opowiadanie – „Mysz na Placu Zbawiciela” oddające czułość wspólnej drodze Człowieka i małego zwierzątka oraz tytułowe, „Syrena i profesor” – o zauroczeniu syreną, którą Autor spotkał na wydmach, a która śpiewem kusiła nieszczęśników.
Piękne, poetyckie opisy wspólnych chwil przerwanych niespodziewanie odpłynięciem wybranki. I to zakończenie jakby z innego świata:
„…kiedy wysypywałem piasek z butów, doszły mnie podniecone głosy z sąsiedztwa; - Zobacz , to ten gość, co rżnął fokę, póki mu nie uciekła…”
Bo liczenie, że odbiorcy mają ten sam stopień erudycji i wrażliwości, że chcą razem z Autorem udać się w literacką podróż, bywa czasami, po prostu złudne. Oj, załkaliby Trakowie, załkali…